Może powinnam je zrobić w tłusty czwartek, ale zwyczajnie mi się nie chciało :) Z faworkami jest jednak trochę pracy. Ciasto jest proste do wyrobienia, ale nie cierpię go rozwałkowywać, bo się trochę kurczy w trakcie. Trzeba używać sporej siły. Najlepiej jak jest cieniutkie, a to trochę trwa. Potem schodzi z tym wycinaniem i smażeniem. Trzeba poświęcić ok 1,5 h ciągłej pracy. Ale ten efekt :) Warto raz na jakiś czas się wysilić.
Dzisiaj miałam wenę, do tego mąż zabrał córkę na spacer, a synuś grzecznie spał i pozwolił mamie krzątać się po kuchni.
Składniki:
- 3 i 1/2 szklanki mąki
- 5 łyżek gęstej kwaśniej śmietany
- 4 żółtka
- 1 jajko
- 1 łyżka octu spirytusowego
- szczypta soli
- cukier puder do posypania
Wszystkie składniki łączymy i zagniatamy ciasto. Tłuczemy je drewnianym wałkiem - robi się to po to, żeby "napowietrzyć" ciasto i na faworkach pojawiły się bąbelki. Ciasto wałkujemy, aby było cienkie. Im cieńsze tym faworki bardziej chrupiące. Kroimy je na pasy, potem na rąby. W rąbach robimy nacięcie i przez to nacięcie przeciągamy jeden koniec.
Można to zrobić nożem, ale ja używam radełka, dzięki któremu faworki mają pofalowane brzegi.
Smażymy w głębokim tłuszczu z obu stron. Wyjmujemy na ręczniczek papierowy. Następnie układamy na talerzyk i posypujemy cukrem pudrem.